,,Kaczki łaziły koło domu i szczypały trawę albo próbowały taplać się w dołku, na dnie którego woda zbierała się tylko po deszczu, poza tym nic prócz wilgotnego mułu, w suszę pękającego w zygzakowate rysy. – Czemu one nie idą do jeziora? – zapytał. – Ba, żeby one wiedziały! – Nie wiedziały, że tuż obok jest raj nurkowania w ciepłej wodzie pełnej wodorostów, szerokich liści na sennej toni, zakamarków w sitowiu. (…)
Byłyby tam w dziesięć minut.”
// (Czesław Miłosz, Dolina Issy)
Serce świadome Boga i pojednane z Nim to jeszcze nie wszystko.
Znam masę ludzi, którzy szczerze kochają Jezusa, oddali Mu swoje życie, zależy im na duchowym wzroście – ale – w gruncie rzeczy nienawidzą samych siebie.
Ich życie pełne jest mechanizmów autodestrukcyjnych, sabotowania własnego szczęścia, umniejszania siebie, dyskredytowania w oczach innych własnej wartości, zaniedbania ciała w postaci złej diety i katorżniczego przydziału snu. A wszystko to pokrętnie, choć sprytnie ubrane w pobożny płaszczyk źle rozumianych pokory i uniżenia. Jakby mieli podobać się Bogu tym bardziej, im gorzej się czują. Jakby dobra nowina brzmiała: Bóg zesłał Syna po to, aby każdy, kto w Niego wierzy, nie umarł, ale do końca życia się zadręczał swoją niedoskonałością i obwiniał za Jego śmierć. Ten werset chyba jednak kończy się zgoła inaczej, czyż nie?
Wplątani w opresyjny model duchowości, być może wyniesiony jeszcze z domu, gdzie Bóg często kojarzył się z karą, po ponownym, świadomym nawróceniu wciąż tkwią w tej samej pułapce. Niby wiedzą, że Bóg jest dobrym Ojcem, niby wiedzą, że już nie są sierotami, ale dziedzicami i dziećmi, że do nich należy Królestwo i nieprawdopodobne obietnice pełnego łaski życia – ale w praktyce, jak tylko poczują tę wolność Nieba na skroniach i wiatr Ducha we włosach, upomina się o nich to wstrętne, stare, dobrze znajome poczucie winy: Hola! Czyżby ktoś tu zapomniał, że jest marnością i prochem?
Jakimś bardzo podstępnym sposobem wielu z nas już od małego wpojono wysoką podejrzliwość wobec samych siebie. Czy to przez pełen kontroli model wychowania czy też przez katechizację, która przekazywała fałszywy obraz Boga wciąż jednak starotestamentowego, jakby ten z Nowego Testamentu był tylko trochę bardziej kokieteryjnym i udobruchanym bóstwem dawnego typu. Albo jeszcze jedno: wyrośliśmy w kulturze podziału na ,,święte” i ,,normalne”, tak jakby życie przebiegało dwutorowo albo dwu jaźniowo. Rozczłonkowaliśmy to, co miało być jednością i nie umiemy odczytać samych siebie, naszych ciał, dusz, całego bytu jako kompleksowego przekazu od Boga dla wszystkiego, kim jesteśmy, co robimy i gdzie mamy dotrzeć. ,,Święty” tymczasem oznacza tyle, co cały, jeden, niepodzielny, integralny. Żadne jakieś bycie nieciekawą mimozą czy niepoważne fruwanie nie wiedzieć gdzie. Świętość jako odpowiedź na naszą tęsknotę za poczuciem całości i przystawalności w sobie samych.
Często wiele z tego, co Bóg nam obiecał w swoim Słowie albo co usłyszeliśmy w jakieś porywającej chrześcijańskiej konferencji nie aktywuje się w naszym życiu nie dlatego, że jesteśmy wyjątkiem, którego te cudne rzeczy ,,jakoś” nie dotyczą. Sami to blokujemy. Często miłość Boga nie może się do nas przebić, bo w ramach wolnej woli sami decydujemy się trzymać siebie za grubą, nieprzepuszczalną siatką izolacyjną. To tak jak z przebaczeniem. Tak jak my odpuszczamy naszym winowajcom, tak i nam zostanie odpuszczone. A bardzo często takimi skrytymi winowajcami czujemy się wobec samych siebie. I trzymamy to w sobie, ile wlezie, przez cale lata, wymyślnie rozwijając mechanizmy samopotępienia. Nawet podświadomie, bez niby-premedytacji. Wciąż żyjemy jak ci, których życiem kierują stare zasady: za grzech jest kara. Koniec kropka. Z tym, że to mentalność starego przymierza. A mamy nowe, we krwi Baranka; Tego, który oddał życie, kiedy jeszcze byliśmy podli i beznadziejni. Żeby to przekaz o godności i miłości przebijał ten o winie i karze.
Ostatnio w Wilku stepowym Hermanna Hesse przeczytałam coś wymownego: ,,W odniesieniu do bliźnich, do otoczenia, podejmował stale bohaterskie i poważne wysiłki, by ich kochać, by oddać im sprawiedliwość, nie sprawiać bólu; zasadę miłości bliźniego wpojono mu bowiem równie głęboko jak nienawiść do samego siebie, i w ten sposób całe jego życie stało się przykładem, że bez miłości własnej niemożliwa jest też miłość bliźniego, że nienawiść do samego siebie jest tym samym co skrajny egoizm i płodzi w końcu tę samą okrutną samotność i rozpacz”.
Uwikłaliśmy naszego Pana w strasznie zwichniętą pseudo-teologię, że droga do doskonałości prowadzi przez pognębienie siebie. Od kiedy jakikolwiek dobry owoc może się urodzić w wyniku pognębienia? Czy to nie miłość jest stwórcza i twórcza? Dlaczego więc tak często nakazu miłości nie przewidujemy dla samych siebie? Jaka ma być ta miłość?
Owszem, potrzeba się stale nawracać, siebie zapierać, obumierać, maleć tak, aby to Jezus mógł w nas rosnąć (parafrazując Jana Chrzciciela) – w sposób zdrowy może się to jednak zadziać wyłącznie przez mądrą, wymagającą miłość do samego siebie. A to nie jest miłość bezlitosna, wiecznie zirytowana czy rozczarowana, pełna wyśrubowanych mechanizmów kontroli, narzucająca kajdany określonego wizerunku. Nie jest to też miłość, która będzie tylko rozpieszczać, dogadzać czy utwierdzać w starych i nowych iluzjach. Mądra miłość zatrzyma się i da czas siebie odczuć, kiedy zraniony znów będziesz chcieć zajadać strach, zagłuszyć go serialem albo zracjonalizować, wrzeszcząc, że przecież masz to wszystko gdzieś i w ogóle cię nie rusza, albo zarwiesz noc, pracując, żeby coś udowodnić. Mądra miłość da prawo do całego odczucia tego, jak jest, w tym, co się właśnie stało albo dzieje – bez osądu, po prostu będzie dla ciebie. Mądra miłość nigdy nie odpuści, nie zawaha się ani nie rozmyśli; nie można jej zrazić. Jest bardziej nieubłagana niż chłód samej śmierci. Mądra miłość wciąż szepcze: nigdy nie przegrasz, bo jesteś stworzony dla nieśmiertelności bez ograniczeń. Gdzie jest taka miłość? Czy to coś z zewnątrz, na co się można nie doczekać? Nie. Ona jest w tobie. To twoje drugie imię, to ty. Możesz być taki dla siebie. Możesz się zgodzić z tym, że ulepiła cię i ożywiła miłość, i że to ona jest zasadą twojego krwiobiegu. Po co walczysz z tym, że stworzono cię do miękkości? Miękkości walecznej i niewzruszonej jak zbrojne oddziały.
Mądre kochanie siebie – fakt – to robota na całe życie, jak w małżeństwie, przyjaźni, prawdziwych relacjach i dobrych więziach. Czemu się dziwisz?
Znam masę ludzi, którzy szczerze kochają Jezusa, oddali Mu swoje życie, zależy im na duchowym wzroście – ale – ich relacje są totalnie pogmatwane. Zranienie na zranieniu, niezrozumienie na niezrozumieniu. Dlaczego? Bo jest taki jeden wytrych: pokochasz kogoś tylko na tyle, na ile kochasz samego siebie. Na tyle kogoś zrozumiesz i okażesz empatię, na ile sam to potrafisz względem siebie. Jak w starej, dobrej, zamulastej piosence Myslovitz: ,,Wiem, potrzebujesz tego, czego ja nigdy mogę ci nie dać. Nie dlatego, że nie chcę ci dać, a dlatego, że sam tego nie mam”. Nie dasz tego, czego sam nie masz. Czemu się dziwisz?
Czy znasz siebie? Czy siebie poznajesz, studiujesz? Swoje reakcje, emocje, mechanizmy. Co jest twoim wyzwalaczem i dlaczego? Czy zechciałeś się kiedyś dokopać do korzenia układów, z których się składasz? Jaki jest poziom twojej samoświadomości i co z tym robisz, żeby się rozwijać? Może coś przeczytasz? Może zainwestujesz w przygodę życia, jaką jest terapia, zanim jeszcze staniesz się nieznośny i będziesz już musiał? Może przestaniesz siebie okradać z czasu, jaki powinieneś spędzać sam ze sobą. Czy wiesz, jakie skarby możesz nieoczekiwanie odkryć? Podstawowy dar w twoim życiu.
Ty.
Jesteś jak taka zwarta kulka do kąpieli, która w kontakcie z wodą rozwija się w fantastyczną florę, okraszając całą wannę. Tylko daj się, chciej się w sobie zanurzyć. Nikt nie jest taką historią jak ty. Bóg tak to wymyślił i teraz wszyscy chcemy to zobaczyć. Twoją faunę i florę. To aktywuje tylko miłość do samego siebie.
Błagam, podaruj się sobie.
A bardzo szybko odkryjesz, że drzwiczki do własnego serca, to w istocie te same drzwiczki, które prowadzą do Jego Królestwa. To tak blisko. Jezioro jest tylko dziesięć minut od kałuży.
Będziesz wreszcie w domu.
Maja Sowińska
__________________________________________________________________________
Fot. Kasia Lewek
***
Dział publicystyczny „Na werandzie” funkcjonuje dzięki wsparciu darczyńców Fundacji „SOWINSKY”. Możesz nam pomóc tworzyć i rozwijać tę przestrzeń przy pomocy wpłat na konto naszej Fundacji: 13 1140 2004 0000 3302 7887 9056 tytułem „darowizna na realizację celów statutowych”.
Dziękujemy za wsparcie! Dzięki Wam możemy tworzyć dalej. ?